Nocne łowy
W ciągu dnia powietrze aż drży nad zatoką, klify na wejściu wydają się wisieć w powietrzu.
Prawie bez powiewów wiatru skwierczy sobie ta biedna wyspa powoli przypiekana ostrym słońcem, w sosie z dziury ozonowej.
Wystarczą 2h bez mocnego kremu by następnego dnia odsłonięte części ciała wyglądały jak oblane wrzątkiem. Niby jest w tym jakieś atawistyczne przeżycie - niczym gad zrzucić skórę, z niedowierzaniem ściągając płatkami z ramion odpadający naskórek.
Jednak - umieranie na raka skóry pozostawmy blond dziuniom.
Czasem wpadam na szalony pomysł łowienia w ciągu dnia, jednak moja baryłkowatość w połączeniu z brakiem wiatru i mocnym słońcem szybko przypominają mi, że drałowanie set metrów w śpiochach i koszuli oraz masce na spalonej twarzy to chyba raczej masochizm niż przyjemność
Dzień spędzam kręcąc muchy i prowadząc małe krucjaty
Łowię nocami.
Na luziku zbieram zabawki, dobrze po 21 i spokojnie toczę się, ostatnimi czasami zwykle w stronę wykrwawiającego się z ostatnich promieni słońca
Po drodze mijają mnie kolejne zapakowane samochody plażowiczów. W zachodzącym słońcu ich warstwa topnieje na plaży, niczym jakiś blado - tłusty lodowiec, zostawiając po sobie morenę z paczek chipsów, niedożartego jedzenia, jakiś ciuchów, klapek, psiego i dziecięcego gówna i wszystkiego co nasz, jakże obrzydliwy w bliższym kontakcie gatunek wydziela z siebie.
Szybko wyskakuję z auta, chwytam wędkę i rozpoczynam żmudny marsz przez plażę. Przede mną prawie kilometr do przedreptania, jednak z każdym krokiem jestem lżejszy o trochę codziennych zmartwień, w efekcie gdy docieram do wody pędzę rączo niczym źrebaczek.
Zakładam gumę, powoli wchodzę do wody. Przeciskam się miedzy rusztowaniami na których spokojnie rosną sobie ostrygi i i wychodzę naprzeciw nadchodzącego przypływu.
Jako forpoczta morskiego życia, jak zwykle, pojawiają się kraby, "na ich grzebietach" wpływają małe fląderki a za nimi - mullety.
Cholerstwa jak zwykle będą mnie drażnić, chlupać, podpływać i olewać moje wysiłki. Ale, tym razem je przechytrzyłem i zamierzam je zupełnie zignorować, skupić się wyłącznie na bassach.
Od strony wody nachodzę na ostrygowisko. Już po kilku rzutach za gumą mam potężne chlupnięcie, trwające sekundę szarpnięcie przynętą i... cisza. Jest dobrze, ryby są
Sunę wzdłuż kolejnych rusztowań, ale po za gotowaniem wody przez mullety mało się dzieje.
Woda powoli rośnie, zaczyna sięgać pasa, więc cofam się w stronę brzegu, wchodzę między korytarze rusztowań i śmigam gumą. Wpada do wody, spod rusztowania wyskakuje cień, znowu chlupnięcie, szarpnięcie gumą i... nic.
Oj, niedobrze.
Zmieniam gumę na mniejszą, 6" slug-go lunker city.
Lubię ta przynętę, ma "myki"
Zmierzam coraz szybciej w stronę brzegu swoim "korytarzem" obrzucając wodę zarówno przed, jak i za sobą, by spróbować z napływającymi rybami. Trochę głowa zajęta absurdalnymi lękami, między innymi takim:
jak ten koleżka złowiony kilka dni temu na południu sąsiedniej wyspy.
Oj, tej reklamacji na śpiochy mogliby mi nie uznać
Słońce od dawna jest już wspomnieniem, cała płycizna zalana jest światłem księżyca, a ja wracam do brzegu, właśnie w stronę pucułowatej twarzy wiszącej nade mną, niczym po ścieżce idąc w paśmie odbijającego się od wody światła księżyca.
Wychodzę z ostrygowiska, rzucam pod prąd leniwie sączącej się wody. Ruch - dwa nadgarstkiem i potężne szarpnięcie. Nie mam złudzeń - nie muszę zacinać Kołowrotek ze wściekłym jazgotem oddaje linkę, odgłos wydaje się być wręcz ogłuszający po tak długiej ciszy, zmąconej wyłącznie cichuteńkim chlupotem wody o śpiochy i moim oddechem. Ryba w szybkim tempie odchodzi kilkanaście metrów, zawraca, idzie po łuku z nurtem, znowu zabiera kilka metrów linki. Jeszcze kilka kółek, kilka krótszych, kilkumetrowych odjazdów - i ląduję ją w podbieraku. śmiesznie nieporęczna jest konstrukcja znad polskich rzek, oczywiście właściwych rozmiarów Salix Alba śpi sobie spokojnie za szafą. Szału wielkiego nie ma, na oko rybę oceniam na między 55 a 60cm.
Kilka zdjęć, w panującym mroku, w wodzie po pas, z dyndającą wędką - wychodzą tak sobie. Wypuszczam rybę, doprowadzam sprzęt do porządku. Woda jest coraz głębsza, muszę zgęszczać ruchy. Truchtem rozganiam kraby i zmierzam w stronę brzegu. Niestety, słaba koncentracja i zmaszczone kolejne branie, chwile później kolejne. Trochę zaczyna to być irytujące. Wreszcie - jest, mocne trzepniecie w gumę i ryba odjeżdża równym tempem. Nie jest olbrzymem, szybko się męczy.
Foto i niech spada, ja zwiewam do brzegu, robi się głęboko.
Pod samym brzegiem rynienka - przechodzę ją na granicy przelania się wody górą przez śpiochy.
Pakuję się do auta w mokrych ciuchach, lepiej niż dobrze, banan na twarzy
- Dienekes lubi to
Kuba dobry tekst.przeczytałem z przyjemnością po "małych" krucjatach z pseudo niedonoszącymi,zagubionymi w życiu domatorami...;)ps obawiam się,że po spotkaniu z tym szczerzącym "klawiaturę kumplem" problem z kupnem następnych spodniobutów miałbyś z głowy...no chyba,że "gdzieś" popełniają takie,krótkie przed kolana nie wymagające nawet użycia butów...